czwartek, 26 lutego 2015

Jeżeli tak jak ja byliście ciekawi filmu „Boyhood”, to być może będziecie ciekawi też, co o tej produkcji sądzę. 

boyhood warto?
Fot. źródło: Forbes
Szalenie ciekawy wydał mi się pomysł z pokazaniem bohaterów dojrzewających i starzejących się przez 12 lat. Podglądamy więc jak wygląda dzieciństwo, problemy nastolatków, ale także „sprawy dorosłych”. Teoretycznie głównym bohaterem jest Maison, czyli chłopiec, którego historia miała chyba być na pierwszym planie. Dla mnie jednak nie było jednej postaci pierwszoplanowej. Zarówno młody, jak i jego matka czy ojciec, wykonali kawał dobrej roboty – w moim odczuciu najbardziej sprawili, że miałam wrażenie jakbym oglądała... dokument. Nie fikcję, a coś prawdziwego, relację na linii dzieci – rodzice. Siostra Maisona odeszła na dalszy plan, ale nie przeszkadzało mi to, bo trochę mnie drażniła. 

Zacznę od zalet, bo film niewątpliwie je miał. Przede wszystkim doceniam pomysł realizacji obrazu ciągnącego się przez 12 lat. Zmiany zachodzą nie tylko w kwestii fryzury, tuszy czy wzrostu, ale widać je na twarzach bohaterów. Dzieci dorośleją, rodzice się starzeją. Warto tu także zaznaczyć, że zostali przedstawieni normalni ludzie. Nie było wymuskanych kobiet, które po dwóch ciążach jedynie piją drinki z palemką, a ich ciał mogą pozazdrościć nastolatki. Matka jest normalną matką z krwi i kości, popełniającą niejednokrotnie pewne błędy. Dzieci niekoniecznie są piękne, nie są także geniuszami. Ojciec robi, co może, by relacje rodzinne były jak najlepsze, ale także nie jest człowiekiem idealnym. 

Problemy dotykające tych ludzi są zwyczajne. Oczywiście nie w każdej rodzinie zdarza się kilka rozwodów, ale te sytuacje nie robią na nikim wielkiego wrażenia. Nie są jakieś wymyślne. To dobrze, bo tak właśnie wygląda życie. Nawet jeśli mamy jakiś kłopot, to on istnieje, ale zwykle nie skupiamy się na nim przez wiele lat. W innych filmach widzimy, jak pewne drobne zdarzenia mają wpływ na przyszłość. Tu tego nie ma. Problem jest, ale potem go rozwiązujemy i o nim zapominamy. Żyjemy z przeszłością, ale nie dorabiamy do niej jakichś super znaczeń. Po prostu. 

Czasem miałam też wrażenie, że zaraz wydarzy się coś strasznego, że nastąpi jakaś tragedia. Dzieci zrobią sobie krzywdę, pozabijają się, a w najlepszym wypadku połamią nogi. Tak się nie dzieje. Ale to nic, przecież sami wielokrotnie mieliśmy sytuacje z pozoru niebezpieczne, które w rzeczywistości okazały się zupełnie dla nas niegroźne. Po co więc oczekiwać sensacji? 

Film nie miał fabuły. To dobrze i źle. Wiecie, nie było ani początku, ani końca, nie było myśli przewodniej, ani happy endu, ani tragedii. Nie było nic, co moglibyście stracić, gdybyście się zdrzemnęli na 15 minut. Skoro film traktuje o zwyczajnym życiu, to dość jasne, że przez wiele miesięcy nie dzieje się nic, by nagle dostać wiadomość, która owszem, jest dobra lub zła, ale nie robi w życiu rewolucji. To działa na plus, historia jest bardziej wiarygodna. Z drugiej strony jeśli nie lubicie oglądać filmów, z których nie wyniesiecie super morału, nie ubawicie się do łez lub nie będziecie mogli spać w nocy ze strachu, to prawdopodobnie trochę się wynudzicie. 

Zdecydowanym minusem był czas trwania filmu. Dwie i pół godziny oglądania historii, która nie ma konkretnej fabuły, zwrotów akcji, w której nie dzieje się na dobrą sprawę nic porywającego. Gdyby film trwał półtorej godziny albo trochę powyżej tego czasu, byłoby moim zdaniem okej. 

Dalej – zbyt dużo dialogów, zbyt wiele przegadanych scen. Zdarzały się oczywiście takie rozmowy, które dawały do myślenia. Niestety, bywało też tak, że odechciewało się słuchać głupot takich jak: „Wiesz, mówi się: łap chwilę. Tak naprawdę to chwila chwyta nas”. Czyli coś jak Paulo Coelho dla ubogich.  

Czy polecam? Tak, zobaczcie ten film, bo naprawdę warto. Możecie pochylić się nad tym, co w Waszym życiu jest naprawdę istotne, a czym w ogóle nie warto sobie zawracać głowy. Być może przypomni Wam się, jak wyglądało Wasze dzieciństwo lub jak dorastały Wasze dzieci. W moim odczuciu niestety jest to film na jeden raz. Nie był zły. Ale nie mam ochoty do niego wracać. Patricia Arquette zagrała okej, była wiarygodna, ale nie zasłużyła moim zdaniem na Oscara. Ostatnio pisałam Wam o „Birdmanie” – możecie TU przeczytać jego recenzję. Edward Norton zagrał tam bardzo dobrze, Emma Stone także, jeden z jej monologów przytrzymał mnie na bezdechu. Arquette zagrała poprawnie, dlatego nie przyznałabym jej nagrody. Mam jednak świadomość, że decyzja należała do wielu osób znających się na kinematografii, dlatego nie mam szczególnego żalu – widocznie tak miało być. 

Dajcie znać, czy widzieliście ten film lub czy planujecie zobaczyć. Być może macie zupełnie inne odczucia. Koniecznie się nimi ze mną podzielcie!